Jak można bogacić się kosztem niepełnosprawnych. Przykładów mogę podac wiele, oto zaledwie jeden z nich.
Opowiem Wam historię, która swój początek miała jakieś 20 lat temu.
Paweł był wtedy małym dzieckiem. My byliśmy młodzi, silni, zdrowi, pełni wiary i nadziei, że mimo wszystko będzie dobrze. Nie było internetu, facebooka, for, grup, z których można było czerpać wiedzę, korzystać z opinii.
Dowiedzieliśmy się przypadkiem, że nad morzem istnieje ośrodek, w którym stosują innowacyjne metody rehabilitacji dzieci z mpd. Podobno bardzo skuteczne. Niestety kosmicznie drogie. Ale czego nie robi się dla poprawy życia i zdrowia własnego dziecka. Wyglądało to tak, że najpierw musieliśmy się zakwalifikować. A więc badania w mieście obok ośrodka, rtg bioder itp. Udało się. Dostaliśmy papier o zakwalifikowaniu Pawła na turnus. Nie pamiętam czy było to już po operacjach bioder czy przed. To działo się jakoś równolegle. Zawzięłam się i postanowiłam, że uzbieram te 12600 zł, a jak będzie potrzeba, to nawet więcej. Setki wydrukowanych i wysłanych apeli. Na apelu subkonto fundacji, na zaświadczeniu konto ośrodka. I jest, udało się. Do dziś nie wiem, dlaczego darczyńcy wpłacali na konto ośrodka zamiast fundacji. Kwestia zaufania?
Na rehabilitację do nadmorskiego ośrodka nie dotarliśmy nigdy. W Centrum Zdrowia Dziecka, gdzie również szukaliśmy pomocy, lekarz oświadczył, że z takimi biodrami nie wolno Pawła pionizować. Ani przed operacjami, ani po operacjach. Po prostu sprawę schrzaniono. Pionizacja groziła konsekwencjami dla dziecka. Były kolejne bolesne operacje, miesiące unieruchomienia w gipsie. W końcu za namową ortopedy odpuściliśmy, godząc się po cichu, że nasze dziecko już nigdy chodzić nie będzie.
A jeśli nie będzie, to przydałby mu się jakiś sprzęt ułatwiający funkcjonowanie, wózek. Nadal konieczna była rehabilitacja, aczkolwiek mniej intensywna. I wtedy rozpoczęła się moja batalia i odzyskanie pieniędzy z "super" ośrodka. Wielokrotnie dzwoniłam, prosiłam, przekonywałam, tłumaczyłam, że syn ma inne potrzeby.
Ośrodek, nazwijmy go X.
Dyrektorem był Y.
Znajdował się w mieście Z.
Mijały lata. Gdy już prawie pogodziłam się z tym , że pieniądze przepadły, zostały przywłaszczone przez X z Y, nagle kolejna osoba, z którą rozmawiałam przez telefon stwierdziła, że owszem pieniądze dla Pawła są i nie ma problemu, zostaną przelane na subkonto fundacji, bo oni z fundacją współpracują. Mijały kolejne tygodnie, otrzymywałam kolejne zapewnienia, że już, tylko jeszcze księgowa coś tam...
Przelewu się nie doczekałam.
Odpuściłam po raz kolejny.
I tu zapytacie dlaczego nie poszłam do sądu? Otóż nie mam żadnego potwierdzenia na piśmie, że jakiekolwiek pieniądze były. Darczyńcy dokonali przelewów nie informując mnie o nich. Zwykła procedura. Rzadko kto przesyła nam wiadomość o wpłacie dla Pawła. Nie wiemy nawet od kogo mamy 1% podatku. Nie wiemy ile wpłat nam przepadło przez zły tytuł przelewu. Wiedziałam po prostu, że pieniądze są, bo tak twierdzili kolejni pracownicy ośrodka X zarządzanego przez pana Y.
I dochodzimy do końca bez happy endu niestety.
Ośrodek jakiś czas temu z miasta Z przeniósł się do miasta A.
Zrządzeniem losu trafiliśmy w te wakacje w okolice ośrodka w mieście A. Udałam się do dyrektora Y. Wyłuszczyłam całą sprawę. Na co dyrektor Y roześmiał mi się w twarz i stwierdził, że to nie ta sama firma. Że tamta była zarządzana przez kogoś zza wschodniej granicy i ten ktoś zagarnął wszystkie pieniądze. Nie jestem jedyną poszkodowaną w tej sprawie, Mogę iść do sądu sądzić się z Rosjanami, ale nie mam szans, bo wszyscy sprawę przegrywają. A on, biedny żuczek miał tam tylko 49% udziałów i co on biedny mógł.
Ośrodek nadal nazywa się X z dopiskiem.
Dyrektorem jest Y.
Zmieniło się miasto na A.
Pracownicy ci sami, system rehabilitacji ten sam.
Paweł stracił ponad 12 tysięcy. Zostaliśmy oszukani my, oszukani zostali nieświadomi niczego darczyńcy. Biznes kręci się dalej.
Polska.